poniedziałek, 24 lutego 2014

Tidung



Tidung to malutka wyspa, która wchodzi w skład archipelagu Tysiąca Wysp w Indonezji. Na moje oko nie jest dłuższa niż 4 km, bo da się w ciągu 15 minut przejechać rowerem z jednego końca na drugi. Jeśli chodzi o szerokość, to w niektórych miejscach ma około 200 metrów. Innymi słowy: to wysepka. 
ICE zorganizowało mi weekend, który mogłam spędzić w tym raju. Zanim jednak się do niego dostałam musiałam przejść przez metaforyczny czyściec:) 

W sobotę nad ranem wyjechałam taksówką z Bekasi do zatoki w Dżakarcie. Już w nocy padało i grzmiało. Z racji tej, że pogoda jest ostatnią rzeczą jaką można tu przewidzieć, nie przejęłam się tym wcale:) po 2 godzinach byłam w porcie. Jednak tak padało i wiało, że nie bardzo wiedziałabym jak tam trafić ponownie, nie było nic widać. Czułam tylko jeden wielki smród. Nie do opisania...ryby, ryby, ryby... świeża ryba nie pachnie tak uroczo jak ta jedzona z rusztu:)

Po pół godziny czekania, razem z jednym z nauczycieli z pracy, pojawił się przewodnik, który miał być odpowiedzialny za nasz przewóz na wyspę. Zaprowadził nas do łodzi, którą mieliśmy płynąć. Razem z nami czekała spora ilość ludzi. Jak pokazano mi ten kuter, którym mieliśmy płynąć, nic nie wzbudziło moich podejrzeń. Aż do momentu wypłynięcia na morze...

Chwilę przed początkiem koszmaru:)

Po 15 minutach zaczęłam jako pierwsza z pasażerów wymiotować. Był taki sztorm, że ślizgaliśmy się po pokładzie. A należy doprecyzować: siedzieliśmy na podłodze, na twardych deskach pokrytych ceratą. Na dodatek, było bardzo nisko, półtora metra. Dach przeciekał, zrobiło się ślisko, więc już po chwili rzucało nami w różne strony. Ten statek się nie kołysał, ten kuter po prostu się przewracał z boku na bok, że słychać było pękanie desek!

Średnio co 15 minut wymiotowałam. Na początku się krępowałam, ale po niedługim czasie dołączyła do mnie połowa pasażerów...teraz się z tego śmieję, ale wtedy sądziłam, że się wykończę. To ból nie do wytrzymania. Gdyby nie Hamzah, nauczyciel, to bym wyskoczyła z tego statku, bo rozszarpanie przez rekiny kusiło ukróceniem męki... Naprawdę pomagał mi i był wyrozumiały... jednak po 2 godzinach i jego dopadła choroba morska..;) byliśmy ugotowani. Potem powiedział mi, że była tak biedna, że wyglądałam jakbym się modliła z zamkniętymi oczami. Cóż, prawda jest taka, że bardzo się modliłam, obiecałam Bogu mnóstwo rzeczy w zamian za jak najszybsze skrócenie tej podróży:)

Po 3 godzinach byliśmy na miejscu. Jaka ulga. Nie na długo..zaczęło padać. Zanim zdążyliśmy się rozpakować i chwilę popływać, a już trzeba było uciekać. Praktycznie całą sobotę lało. Udało nam się co prawda ponurkować i popatrzeć na rafy koralowe, ale niedługo i bardzo mocno się poraniliśmy przy brzegu o skały, bo fale były duże i gwałtowne. Dopiero wieczorem przestało padać, więc dzień zakończyliśmy spacerem, chwilą w restauracji  i drobnymi zakupami.



W niedzielę obudził mnie ten widok z okna mojego pokoju:

Po zjedzeniu śniadania udaliśmy się na plażę. Właściciel domu, w którym gościliśmy, ma prywatną plażę:) od tej publicznej różni się dużo mniejszą ilością ludzi i czystością...poczułam się naprawdę dobrze... Popływałam, pohamakowałam:) i pospacerowałam...









Po kilku godzinach przenieśliśmy się do zatoki, gdzie można było skorzystać z dobrodziejstwa tutejszych mieszkańców:) a to sok z kokosa (przyznam uczciwie, że to tej pory nie wiedziałam jak wygląda świeży kokos:D wydawało mi się, że jest brązowy i lekko włochaty, a jak spada z palmy to lecą wiórki;)), a to świeża rybka czy też sporty wodne.







Z tyłu za mną widać motorówkę, która ciągnie ludzi na pontonie. To jest jedna z  łagodniejszych form rozrywki;) wersja dla ludzi o mocniejszych nerwach jest następująca: zamiast pontonu z siedzeniami i pasami, ponton-dysk do leżenia mający specjalne uchwyty do trzymania. W momentach kiedy motorówka robi okrążenie, jest taka siła uderzenia o falę, jednocześnie siła zakrętu, że człowieka wyrywa i odrzuca na kilka metrów z impetem:) to jest taki odrzut, że koledze zerwało kamizelkę ratunkową:) wrażenie ekstremalne, zabawne, aczkolwiek prawda jest taka, że mało przyjemne. Naprawdę są siniaki i zakwasy:) dałam się namówić... przypieczone ramiona gratis:)

Po wyspie najlepiej poruszać się rowerem, uliczek mało, a niekiedy zamieniają się w w polne dróżki. Widoki jednak są niesamowite... Trudno mi jest opisać zapachy, wiatr czy ciepło, które czuć. Nie sądziłam, że będzie mi kiedyś dane zasmakować tak ogromnej przyjemności:)




Weekend okazał się naprawdę udany, pomimo sobotniej pogody. Ludzie z wyspy są bardzo mili i gościnni, z entuzjazmem reagują na przybyszy. Turysta-obcokrajowiec tutaj jest rzadkim zjawiskiem, bo wyspa jest najzwyczajniej w świecie mała i niknie w cieniu większych wysp. Gwarantuje jednak spokój i dostępność o każdej porze. Cieszę się, że Budi, mój szef, wpadł na pomysł, aby to była ta wyspa. Wiedział, co robi:)

Nie chcąc psuć sobie nastroju zdecydowałam wrócić innym statkiem, wersja droższa i trzykrotnie szybsza, ale pozwalająca zachować godność i obiad w przełyku:)

2 komentarze:

  1. wyspa Robinsona,przyjemnie popatrzec,........a dobrego obiadku szkoda marnowac ,to fakt.:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też tam chcę :) ( pomijając przygody z dotarciem)

    OdpowiedzUsuń