poniedziałek, 10 marca 2014

Po raz ostatni

Wszystko, kiedyś się kończy... mój pobyt tutaj, moja przygoda życia i moje odkrywanie tej części świata, również...
Jest we mnie sporo różnych emocji..cieszę się bardzo, że wracam do kraju. Bardzo tęskniłam. Jednak zawsze jak dobiega do końca coś wyjątkowego, to niezależnie od tego jak bardzo chcemy wracać, to pozostaje smutek, że mimo wszystko coś się urywa. Jakby mi powiedział ktoś dwa miesiące temu, że będzie mi się chciało płakać przy pakowaniu, to mógłby liczyć na kopniaka. Bo na początku było mi ciężko. Język, zwyczaje, odmienność i to poczucie, że jest się naprawdę bardzo daleko. Teraz bilans jest inny: zostawiam mieszkanie, które traktowałam jak własne; krajobrazy, które mój umysł zapamięta na zawsze; pracę, która męczyła, ale dawała mnóstwo radości i przyjaciół, którzy stworzyli dla mnie świat w Indonezji. To za nimi będę najbardziej tęsknić, i to ich "wina", że jest mi trudno wyjeżdżać.
Ale na ile mi trudno, na tyle już chciałabym być w Polsce. Nie mogę się doczekać powrotu, do mojej normalności. Nie chcę w tym miejscu pisać patetycznych deklaracji i głębokich rozważań. Ten wyjazd mnie zmienił, po prostu. Nie wiem jeszcze dokładnie w jaki sposób, ale tak czuję.

Ostatni weekend spędziłam w Yogyakarcie. Mieście, które jest źródłem wielokulturowości i stanowi obowiązkową pozycję w zwiedzaniu Indonezji. Miesza się tu hinduizm z buddyzmem, morze z górami i powodzie z wybuchami wulkanów, a świątynie liczące kilkaset lat, widać z wieżowca nieopodal. Tego regionu nie można inaczej, jak tylko się nim zachwycić. 

W tamtą stronę podróż trwała 12 godzin autobusem, powrót godzinę samolotem. W Indonezji nie mówi się o dystansie "jak daleko", ale "jak długo":) i o ile na początku, nie mogłam się przyzwyczaić, to w świetle tego, co widzę, uważam to za większą precyzję:) z resztą do wielu rzeczy nie mogłam się przyzwyczaić..u nas światło czerwone oznacza "stop", tutaj "szybciej". Słowo "może" oznacza "raczej nie", a słowo "no problem" to "raczej tak"..:)

Przyjechaliśmy do Borobudur kilka minut po czwartej nad ranem. W ciemnościach wchodziliśmy na jedną z gór, z której obserwowałam najpiękniejszy wschód Słońca w moim życiu...Potem jak mgła opadła, widać było wierzchołek świątyni Borobodur, jednej z najbardziej imponujących świątyń buddyjskich na świecie, wpisanej na listę UNESCO. Oczywiście, pojechaliśmy tam:)

Borobudur Nirvana

Przy zejściu z góry, mijaliśmy pana, który już o tak wczesnej porze szedł do lasu, aby z palm ścinać banany:)

W środku Borobudur

Borobudur z zewnątrz
 Stamtąd pojechaliśmy do hotelu w Yogyakarcie, chwila na ogarnięcie się i dalej do Prambanan. Kolejna świątynia na liście UNESCO, tylko tym razem hinduistyczna. Aktualnie jest remontowana, bo ucierpiała podczas trzęsienia Ziemi i ostatnim wybuchu wulkanu.

Prambanan


 Wieczorem, tutejszym zwyczajem, zjedliśmy kolację siedząc na ulicy:) jest gwar, i są spaliny, ale klimat również wyjątkowy:)

Z Wirą
 Następnego dnia, wcześnie rano pojechaliśmy do jaskiń, które zwiedza się płynąc na napompowanej, wielkiej dętce...zdjęcia nie mam żadnego, bo jest się cały czas w wodzie. Było super...w całkowitych ciemnościach chwilami, nietoperze nad nami, a potem można było skoczyć ze skały:D aby się posilić, skosztowałam tutejszej przekąski...smakuje średnio, ale może ten rarytas nie na moje wieśniacze podniebienie:)


Kolejny dzień zakończony jedzeniem na plaży i pożegnaniem z Oceanem Indyjskim...

Z Leonie, Niemka poznana dzień wcześniej, w Prambanan, która do nas dołączyła:)


Nasz kierowca był na tyle miły, że pozwolił mi prowadzić auto. Nigdy wcześniej nie jeździłam lewą stroną:) podobało mi się, ale widząc takie zachody Słońca wolałam na nich skupić wzrok, niż na krętych górskich dróżkach.


 Teraz piszę ostatniego posta, prawie spakowana. Dochodzi 3 nad ranem. O 7 wstaję po raz ostatni do pracy... Wieczorem jadę na lotnisko i już mnie tu nie będzie...

Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się tu wrócić. Dziękuję Bogu, że wracam z poczuciem niedosytu, a nie przesytu.

Dziękuję, że czytaliście tego bloga. Dziękuję za wszystkie ciepłe słowa. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko powiedzieć "Do zobaczenia!" :D



wtorek, 4 marca 2014

Bali


Myliłby się ten, kto pomyślałby, że mój pobyt tutaj to beztroska. Owszem, widoki zapierają dech w piersiach, ale to wszystko jest podszyte ciągłą myślą o tym, co się dzieje w Europie.. Z jakiej Europy wyjechałam, a do jakiej wrócę... Mój ograniczony dostęp do internetu, a w konsekwencji do informacji, sprawia, że jest we mnie ciągła niepewność i poczucie niewiedzy. Życie toczy się tutaj, ale ja jestem myślami i sercem w Polsce, głęboko zaniepokojona Ukrainą i realnie myśląca, dokąd to może zmierzać. Chciałabym już jak najszybciej wrócić do Polski.

Ten weekend spędziłam na legendarnej Bali. Można powiedzieć, że jest to swego rodzaju raj...Słońce, morze, plaża i wiele pięknych miejsc do zobaczenia. Jest to inna Indonezja, bo nie islamska, ale hinduistyczna. Będąc tutaj zrozumiałam, że religia nie jest częścią kultury, ale jej podstawą i źródłem. Bali to nie meczety, tylko świątynie i ołtarzyki bóstw, tych męskich-dewa i żeńskich- dewi. Bali to nie zapach ostrych przypraw, ale kadzideł drzewa sandałowego. Bali to miejsce, gdzie kobiety chodzą w krótkich spodenkach, a turystów jest więcej niż mieszkańców. 

Opisanie tych kilku dni zajęłoby mi naprawdę dużo czasu, którego nie mam:) ten tydzień zapowiada się bardzo pracowicie i skomplikowanie, a niebawem już wrócę:) wtedy będę opowiadać wszystko na żywo:)
a w wielkim skrócie: karmiłam małpy, jadłam dziwnie smaczne rzeczy, widziałam delfiny i ludowe tańce, skaliste wybrzeża, świątynie oraz podziwiałam piękne wschody i zachody Słońca.

Podczas wspinaczki do hinduskiej świątyni Uluwatu



Shinta, znajoma, która mi towarzyszyła

Strefa zero, miejsce ataku terrorystycznego w 2008 roku

W Parku Kultury

Joged Bumbung- słynny taniec z Bali

Podpis zbyteczny

Uluwatu

Padand Padang beach



Wejście do Tanah Lot- światynia hinduistyczna

Tanah Lot


Batu Bolong

New Kuta Beach

poniedziałek, 24 lutego 2014

Tidung



Tidung to malutka wyspa, która wchodzi w skład archipelagu Tysiąca Wysp w Indonezji. Na moje oko nie jest dłuższa niż 4 km, bo da się w ciągu 15 minut przejechać rowerem z jednego końca na drugi. Jeśli chodzi o szerokość, to w niektórych miejscach ma około 200 metrów. Innymi słowy: to wysepka. 
ICE zorganizowało mi weekend, który mogłam spędzić w tym raju. Zanim jednak się do niego dostałam musiałam przejść przez metaforyczny czyściec:) 

W sobotę nad ranem wyjechałam taksówką z Bekasi do zatoki w Dżakarcie. Już w nocy padało i grzmiało. Z racji tej, że pogoda jest ostatnią rzeczą jaką można tu przewidzieć, nie przejęłam się tym wcale:) po 2 godzinach byłam w porcie. Jednak tak padało i wiało, że nie bardzo wiedziałabym jak tam trafić ponownie, nie było nic widać. Czułam tylko jeden wielki smród. Nie do opisania...ryby, ryby, ryby... świeża ryba nie pachnie tak uroczo jak ta jedzona z rusztu:)

Po pół godziny czekania, razem z jednym z nauczycieli z pracy, pojawił się przewodnik, który miał być odpowiedzialny za nasz przewóz na wyspę. Zaprowadził nas do łodzi, którą mieliśmy płynąć. Razem z nami czekała spora ilość ludzi. Jak pokazano mi ten kuter, którym mieliśmy płynąć, nic nie wzbudziło moich podejrzeń. Aż do momentu wypłynięcia na morze...

Chwilę przed początkiem koszmaru:)

Po 15 minutach zaczęłam jako pierwsza z pasażerów wymiotować. Był taki sztorm, że ślizgaliśmy się po pokładzie. A należy doprecyzować: siedzieliśmy na podłodze, na twardych deskach pokrytych ceratą. Na dodatek, było bardzo nisko, półtora metra. Dach przeciekał, zrobiło się ślisko, więc już po chwili rzucało nami w różne strony. Ten statek się nie kołysał, ten kuter po prostu się przewracał z boku na bok, że słychać było pękanie desek!

Średnio co 15 minut wymiotowałam. Na początku się krępowałam, ale po niedługim czasie dołączyła do mnie połowa pasażerów...teraz się z tego śmieję, ale wtedy sądziłam, że się wykończę. To ból nie do wytrzymania. Gdyby nie Hamzah, nauczyciel, to bym wyskoczyła z tego statku, bo rozszarpanie przez rekiny kusiło ukróceniem męki... Naprawdę pomagał mi i był wyrozumiały... jednak po 2 godzinach i jego dopadła choroba morska..;) byliśmy ugotowani. Potem powiedział mi, że była tak biedna, że wyglądałam jakbym się modliła z zamkniętymi oczami. Cóż, prawda jest taka, że bardzo się modliłam, obiecałam Bogu mnóstwo rzeczy w zamian za jak najszybsze skrócenie tej podróży:)

Po 3 godzinach byliśmy na miejscu. Jaka ulga. Nie na długo..zaczęło padać. Zanim zdążyliśmy się rozpakować i chwilę popływać, a już trzeba było uciekać. Praktycznie całą sobotę lało. Udało nam się co prawda ponurkować i popatrzeć na rafy koralowe, ale niedługo i bardzo mocno się poraniliśmy przy brzegu o skały, bo fale były duże i gwałtowne. Dopiero wieczorem przestało padać, więc dzień zakończyliśmy spacerem, chwilą w restauracji  i drobnymi zakupami.



W niedzielę obudził mnie ten widok z okna mojego pokoju:

Po zjedzeniu śniadania udaliśmy się na plażę. Właściciel domu, w którym gościliśmy, ma prywatną plażę:) od tej publicznej różni się dużo mniejszą ilością ludzi i czystością...poczułam się naprawdę dobrze... Popływałam, pohamakowałam:) i pospacerowałam...









Po kilku godzinach przenieśliśmy się do zatoki, gdzie można było skorzystać z dobrodziejstwa tutejszych mieszkańców:) a to sok z kokosa (przyznam uczciwie, że to tej pory nie wiedziałam jak wygląda świeży kokos:D wydawało mi się, że jest brązowy i lekko włochaty, a jak spada z palmy to lecą wiórki;)), a to świeża rybka czy też sporty wodne.







Z tyłu za mną widać motorówkę, która ciągnie ludzi na pontonie. To jest jedna z  łagodniejszych form rozrywki;) wersja dla ludzi o mocniejszych nerwach jest następująca: zamiast pontonu z siedzeniami i pasami, ponton-dysk do leżenia mający specjalne uchwyty do trzymania. W momentach kiedy motorówka robi okrążenie, jest taka siła uderzenia o falę, jednocześnie siła zakrętu, że człowieka wyrywa i odrzuca na kilka metrów z impetem:) to jest taki odrzut, że koledze zerwało kamizelkę ratunkową:) wrażenie ekstremalne, zabawne, aczkolwiek prawda jest taka, że mało przyjemne. Naprawdę są siniaki i zakwasy:) dałam się namówić... przypieczone ramiona gratis:)

Po wyspie najlepiej poruszać się rowerem, uliczek mało, a niekiedy zamieniają się w w polne dróżki. Widoki jednak są niesamowite... Trudno mi jest opisać zapachy, wiatr czy ciepło, które czuć. Nie sądziłam, że będzie mi kiedyś dane zasmakować tak ogromnej przyjemności:)




Weekend okazał się naprawdę udany, pomimo sobotniej pogody. Ludzie z wyspy są bardzo mili i gościnni, z entuzjazmem reagują na przybyszy. Turysta-obcokrajowiec tutaj jest rzadkim zjawiskiem, bo wyspa jest najzwyczajniej w świecie mała i niknie w cieniu większych wysp. Gwarantuje jednak spokój i dostępność o każdej porze. Cieszę się, że Budi, mój szef, wpadł na pomysł, aby to była ta wyspa. Wiedział, co robi:)

Nie chcąc psuć sobie nastroju zdecydowałam wrócić innym statkiem, wersja droższa i trzykrotnie szybsza, ale pozwalająca zachować godność i obiad w przełyku:)

czwartek, 20 lutego 2014

Półmetek

Ten tydzień mija mi pod znakiem naprawdę uroczych uczniów, a wszystko to zarówno w ICE jak i w szkole publicznej. Zapomniałabym! Tydzień zaczął się od bardzo nietypowo:) prowadziłam jednodniowe zajęcia dla studentek położnictwa:) bardzo sympatyczne doświadczenie, aczkolwiek poziom języka... powiedzmy bardzo, bardzo podstawowy. I na pewno nie umniejsza im to określenie.

Poznałam też nowy oddział szkoły, w której pracuje. Okazał się naprawdę świetny! Zarówno pod względem wyposażenia, jak i załogi:) pracuje tam kilku nauczycieli, których poznałam w innych placówkach, o których naprawdę mam dobre zdanie. Ci nowo poznani, też zachwycili mnie od samego początku. Po raz pierwszy, odkąd tu jestem, rozmawiałam z nimi o Islamie. W Indonezji chyba nie da się spotkać kogoś, kto twierdziłby, że jest niewierzący. Na moje pytania czy kiedyś pojawiły się w ich umysłach wątpliwości, co do istnienia Boga, przecząco odpowiadali. Są zdania, że nie da się nie wierzyć...

Opowiedziałam im, jakich muzułmanów znałam wcześniej. Zapytałam ich co sądzą, o tym, co się dzieje w Afryce, jak odbierają arabską wersję Islamu. Chyba są obok tego... prawdę mówiąc, zbywali moje pytanie stwierdzeniem, że "islam" oznacza "pokój". Dodawali, że różnica pomiędzy nimi, a Arabami tkwi w osobowości, oni nie są tak restrykcyjni. Z tym akurat się zgodzę, bo będąc tutaj poznałam wiele osób, które dość liberalnie podchodzą do życia i nie do końca rozumieją niektóre zasady. Przykład jednej z nauczycielek: zawsze przed każdą z pięciu dziennych modlitw trzeba się obmyć, ja rozumiem, że przed Bogiem trzeba stanąć czystym. Ale mówienie mi, że nie mogę mieć pomalowanych paznokci, bo woda, nie wejdzie pod lakier i dla Boga jest to brudne, tylko mnie śmieszy. Jak stanę przed Bogiem, to się wtedy przed nim będę tłumaczyć z tego lakieru.

Na moje pytanie dlaczego modląc się, wykonują określoną sekwencję ruchów, nie potrafili odpowiedzieć. Ja odwiedzając jeden z tureckich meczetów w Rotterdamie usłyszałam od imama wyjaśnienie, znaczenie  każdego gestu. Nie ukrywam, chciałam sprawdzić czy wiedzą, co robią. Powiedzieli, że to tradycja. Rozumiem, tylko, że słowo tradycja jest nośnikiem czegoś, wydaje mi się, że warto byłoby je znać. Może moja racjonalna natura się odzywa, bo moja wiara jest przede wszystkim oparta na dociekaniu i wyjaśnianiu wszystkiego, co tylko mnie trapi.

Indonezja to jeden kraj, ale wielokulturowy. Chyba nauczyli się żyć pokojowo obok siebie.W jednej klasie większość muzułmanów, ale są też chrześcijanie, buddyści i wyznawcy hinduizmu. Naprawdę czuję, że oni są dumni z tego, że tak wiele religii i kultur się u nich przenika.

Wracając do uczniów...:) ci, to dopiero potrafią zdenerwować, rozśmieszyć i rozczulić. To, że mam słabość do dzieci, to wie każdy, kto mnie zna. Ale te dzieci tutaj, to mnie rozkładają na łopatki. Szczere, bezpośrednie i to w jaki sposób reagują, kiedy pojawiam się po raz pierwszy w klasie. Piszczą z radości:D czy może być lepsza motywacja do pracy?:)






Dzieci chłoną wszystko co im pokazuje. Jak im się podoba, to okazują to bez skrępowania. A, że podoba im się wszystko, co ze sobą przynosi miss Oktawia, to cieszą się bez przerwy;)

Przyszłe położne
 Dzisiaj na zajęciach w szkole publicznej trafiłam na wyjątkowo nieśmiałych uczniów. To nie moje określenie, tylko ich nauczyciela. Ja użyłabym innego, leniwi.
Na osłodę jednak mam ICE. Tam uczniowie zawsze aktywni, przygotowani i ciekawscy. Oczywiście, nie jest idealnie, ale gdzie jest?:)





piątek, 14 lutego 2014

Obowiązki

Ostatni tydzień był naprawdę ciężki. Każdego dnia  wychodziłam z domu o 7, aby dotrzeć do szkół przed 8.30. Tutaj "blisko" oznacza godzinę jazdy na skuterze, ale jak mówiłam, że idę do galerii handlowej ok. 500 m od mojego mieszkania, to się dziwili, że chce mi się pieszo tak daleko:) dziwne rozumowanie...

Trochę nużące jest mówienie ciągle tego samego, zwłaszcza gdy klimatyzacja nie działa i ubranie przylega bardziej niż skóra. Pora deszczowa chyba ma się ku końcowi, bo coraz rzadziej pada i temperatura minimalna w ciągu dnia to 30 stopni (uwierzycie, że oni jeżdżą w kurtkach, tłumacząc, że im chłodno?:D). Jazda na skuterze w taką pogodę jest o wiele mniej przyjemniejsza:) przychodzi mi nawet myśl, żeby taki skuter sobie kupić..pomysł jednak kapryśny, z uwagi na nasze temperatury i opady...

Moje obowiązki wyglądają tutaj następująco: w klasach, w których jestem po raz pierwszy opowiadam o Polsce, a grupy stałe mają ze mną zajęcia tematyczne np. z dziećmi omawiamy układ słoneczny lub opisujemy krajobrazy, w zależności od ich wieku i nie ukrywam, że od moich preferencji:).

Wizyty w szkołach charakteryzują się jedną właściwością, a mianowicie moje pojawienie się jest sensacją, bo o ile w ICE normalnym zjawiskiem są nauczyciele z zagranicy, o tyle w szkołach publicznych jest to dość egzotyczne. Na początku krępowałam się, bo gapienie się i okrzyki w obcym języku można różnie odbierać, jednak znalazłam na to sposób:) wyobrażam sobie, że jestem kimś bardzo znanym, taką na przykład Angeliną Jolie:D od razu raźniej!



 Zdarza się, że klasy okazują się mało współpracujące lub głośne, mam jednak na to sposób. Może mało wykwintny, ale zgodnie z teorią behawioryzmu nagrody są najbardziej efektywnym wzmocnieniem. Mechanizm uciszania klasy lub jej pobudzenia do aktywności wygląda następująco: proszę jednego chłopaka lub dziewczynę o pomoc np. przy podłączeniu rzutnika. Po wykonanej czynności dziękuję i pytam, czy mogłabym sobie z tą osobą zrobić zdjęcie. Oczywiście wyrażają zgodę:) komentuje to niby pod nosem, że to cała przyjemność po mojej stronie mieć zdjęcie z kimś, tak pomocnym i życzliwym:D po minucie w sali cisza jak makiem zasiał lub las rąk w górze:) osiągnięte tanim chwytem, ale skutecznym. 

Nagroda
 Bardzo często dzieje się tak, że klasy okazują się urocze i kochane. Dla takich śpiewam hymn, bo często jestem o to proszona, lub robimy sobie sporo zdjęć. Miałam ostatnio grupę, która okazała się tak wyrozumiała...byłam wykończona, bo szósta klasa pod rząd, jedna przerwa 15 minutowa i upał nieprzeciętny.. Nawet do tablicy nie chciało mi się podejść, a oni wzięli krzesła siedli niedaleko biurka i, aby mnie rozruszać/ocucić. zaśpiewali mi dwie piosenki po angielsku... Naprawdę zrobiło mi się bardzo miło:)











 Z grupami maluchów nie ma najmniejszego problemu, owszem zdarzają się dzieci nadaktywne, ale rozczula mnie to:) dzieci są miłe i urocze same w sobie, na dodatek takie nieskrępowane i bezpośrednie.





Jednak najbardziej w pracy potrafią mnie zaskoczyć nauczyciele:) poczuciem humory (pytaniem czy ich uczniowie są dużo bardziej głupi (?)od naszych polskich), podejściem do życia czy po prostu zachowaniem (troska o to, żeby jedzenie nie było za pikantne, a sok z guawy, bo powiedziałam, że mi bardzo smakuje). Ostatnio dostałam od jednej z nauczycielek bluzkę w indonezyjski wzór, batik, która może nie jest do końca w moim guście, ale sam prezent bardzo mnie wzruszył i zaskoczył.


Poza pracą staram się spotykać ze znajomymi, których tutaj poznałam oraz zwiedzać. Mój planowany wyjazd w ten weekend do Yogyakarty nie dojdzie do skutku z powodu wybuchu wulkanu. Mam nadzieję, że zanim wyjadę uda mi się zobaczyć tutaj wszystkie miejsca, o których marzę. 
Czas płynie bardzo szybko, przecież połowa już za mną! Naprawdę trudno mi w to uwierzyć...

I taka refleksja na koniec...pokazując im zdjęcia naszego kraju i albumy uświadamiam sobie w jak pięknym kraju żyję i jak wiele miejsc jeszcze w Polsce nie widziałam. Włączając im film z polonezem w wykonaniu Zespołu Pieśni i Tańca im. Wandy Kaniorowej w Lublinie lub ten, z katowickiego Spodka, na którym Polacy śpiewając hymn przed meczem międzynarodowym w siatkówce "roznoszą" halę, czuję takie ukucie i wielką dumę...po prostu.