poniedziałek, 24 lutego 2014

Tidung



Tidung to malutka wyspa, która wchodzi w skład archipelagu Tysiąca Wysp w Indonezji. Na moje oko nie jest dłuższa niż 4 km, bo da się w ciągu 15 minut przejechać rowerem z jednego końca na drugi. Jeśli chodzi o szerokość, to w niektórych miejscach ma około 200 metrów. Innymi słowy: to wysepka. 
ICE zorganizowało mi weekend, który mogłam spędzić w tym raju. Zanim jednak się do niego dostałam musiałam przejść przez metaforyczny czyściec:) 

W sobotę nad ranem wyjechałam taksówką z Bekasi do zatoki w Dżakarcie. Już w nocy padało i grzmiało. Z racji tej, że pogoda jest ostatnią rzeczą jaką można tu przewidzieć, nie przejęłam się tym wcale:) po 2 godzinach byłam w porcie. Jednak tak padało i wiało, że nie bardzo wiedziałabym jak tam trafić ponownie, nie było nic widać. Czułam tylko jeden wielki smród. Nie do opisania...ryby, ryby, ryby... świeża ryba nie pachnie tak uroczo jak ta jedzona z rusztu:)

Po pół godziny czekania, razem z jednym z nauczycieli z pracy, pojawił się przewodnik, który miał być odpowiedzialny za nasz przewóz na wyspę. Zaprowadził nas do łodzi, którą mieliśmy płynąć. Razem z nami czekała spora ilość ludzi. Jak pokazano mi ten kuter, którym mieliśmy płynąć, nic nie wzbudziło moich podejrzeń. Aż do momentu wypłynięcia na morze...

Chwilę przed początkiem koszmaru:)

Po 15 minutach zaczęłam jako pierwsza z pasażerów wymiotować. Był taki sztorm, że ślizgaliśmy się po pokładzie. A należy doprecyzować: siedzieliśmy na podłodze, na twardych deskach pokrytych ceratą. Na dodatek, było bardzo nisko, półtora metra. Dach przeciekał, zrobiło się ślisko, więc już po chwili rzucało nami w różne strony. Ten statek się nie kołysał, ten kuter po prostu się przewracał z boku na bok, że słychać było pękanie desek!

Średnio co 15 minut wymiotowałam. Na początku się krępowałam, ale po niedługim czasie dołączyła do mnie połowa pasażerów...teraz się z tego śmieję, ale wtedy sądziłam, że się wykończę. To ból nie do wytrzymania. Gdyby nie Hamzah, nauczyciel, to bym wyskoczyła z tego statku, bo rozszarpanie przez rekiny kusiło ukróceniem męki... Naprawdę pomagał mi i był wyrozumiały... jednak po 2 godzinach i jego dopadła choroba morska..;) byliśmy ugotowani. Potem powiedział mi, że była tak biedna, że wyglądałam jakbym się modliła z zamkniętymi oczami. Cóż, prawda jest taka, że bardzo się modliłam, obiecałam Bogu mnóstwo rzeczy w zamian za jak najszybsze skrócenie tej podróży:)

Po 3 godzinach byliśmy na miejscu. Jaka ulga. Nie na długo..zaczęło padać. Zanim zdążyliśmy się rozpakować i chwilę popływać, a już trzeba było uciekać. Praktycznie całą sobotę lało. Udało nam się co prawda ponurkować i popatrzeć na rafy koralowe, ale niedługo i bardzo mocno się poraniliśmy przy brzegu o skały, bo fale były duże i gwałtowne. Dopiero wieczorem przestało padać, więc dzień zakończyliśmy spacerem, chwilą w restauracji  i drobnymi zakupami.



W niedzielę obudził mnie ten widok z okna mojego pokoju:

Po zjedzeniu śniadania udaliśmy się na plażę. Właściciel domu, w którym gościliśmy, ma prywatną plażę:) od tej publicznej różni się dużo mniejszą ilością ludzi i czystością...poczułam się naprawdę dobrze... Popływałam, pohamakowałam:) i pospacerowałam...









Po kilku godzinach przenieśliśmy się do zatoki, gdzie można było skorzystać z dobrodziejstwa tutejszych mieszkańców:) a to sok z kokosa (przyznam uczciwie, że to tej pory nie wiedziałam jak wygląda świeży kokos:D wydawało mi się, że jest brązowy i lekko włochaty, a jak spada z palmy to lecą wiórki;)), a to świeża rybka czy też sporty wodne.







Z tyłu za mną widać motorówkę, która ciągnie ludzi na pontonie. To jest jedna z  łagodniejszych form rozrywki;) wersja dla ludzi o mocniejszych nerwach jest następująca: zamiast pontonu z siedzeniami i pasami, ponton-dysk do leżenia mający specjalne uchwyty do trzymania. W momentach kiedy motorówka robi okrążenie, jest taka siła uderzenia o falę, jednocześnie siła zakrętu, że człowieka wyrywa i odrzuca na kilka metrów z impetem:) to jest taki odrzut, że koledze zerwało kamizelkę ratunkową:) wrażenie ekstremalne, zabawne, aczkolwiek prawda jest taka, że mało przyjemne. Naprawdę są siniaki i zakwasy:) dałam się namówić... przypieczone ramiona gratis:)

Po wyspie najlepiej poruszać się rowerem, uliczek mało, a niekiedy zamieniają się w w polne dróżki. Widoki jednak są niesamowite... Trudno mi jest opisać zapachy, wiatr czy ciepło, które czuć. Nie sądziłam, że będzie mi kiedyś dane zasmakować tak ogromnej przyjemności:)




Weekend okazał się naprawdę udany, pomimo sobotniej pogody. Ludzie z wyspy są bardzo mili i gościnni, z entuzjazmem reagują na przybyszy. Turysta-obcokrajowiec tutaj jest rzadkim zjawiskiem, bo wyspa jest najzwyczajniej w świecie mała i niknie w cieniu większych wysp. Gwarantuje jednak spokój i dostępność o każdej porze. Cieszę się, że Budi, mój szef, wpadł na pomysł, aby to była ta wyspa. Wiedział, co robi:)

Nie chcąc psuć sobie nastroju zdecydowałam wrócić innym statkiem, wersja droższa i trzykrotnie szybsza, ale pozwalająca zachować godność i obiad w przełyku:)

czwartek, 20 lutego 2014

Półmetek

Ten tydzień mija mi pod znakiem naprawdę uroczych uczniów, a wszystko to zarówno w ICE jak i w szkole publicznej. Zapomniałabym! Tydzień zaczął się od bardzo nietypowo:) prowadziłam jednodniowe zajęcia dla studentek położnictwa:) bardzo sympatyczne doświadczenie, aczkolwiek poziom języka... powiedzmy bardzo, bardzo podstawowy. I na pewno nie umniejsza im to określenie.

Poznałam też nowy oddział szkoły, w której pracuje. Okazał się naprawdę świetny! Zarówno pod względem wyposażenia, jak i załogi:) pracuje tam kilku nauczycieli, których poznałam w innych placówkach, o których naprawdę mam dobre zdanie. Ci nowo poznani, też zachwycili mnie od samego początku. Po raz pierwszy, odkąd tu jestem, rozmawiałam z nimi o Islamie. W Indonezji chyba nie da się spotkać kogoś, kto twierdziłby, że jest niewierzący. Na moje pytania czy kiedyś pojawiły się w ich umysłach wątpliwości, co do istnienia Boga, przecząco odpowiadali. Są zdania, że nie da się nie wierzyć...

Opowiedziałam im, jakich muzułmanów znałam wcześniej. Zapytałam ich co sądzą, o tym, co się dzieje w Afryce, jak odbierają arabską wersję Islamu. Chyba są obok tego... prawdę mówiąc, zbywali moje pytanie stwierdzeniem, że "islam" oznacza "pokój". Dodawali, że różnica pomiędzy nimi, a Arabami tkwi w osobowości, oni nie są tak restrykcyjni. Z tym akurat się zgodzę, bo będąc tutaj poznałam wiele osób, które dość liberalnie podchodzą do życia i nie do końca rozumieją niektóre zasady. Przykład jednej z nauczycielek: zawsze przed każdą z pięciu dziennych modlitw trzeba się obmyć, ja rozumiem, że przed Bogiem trzeba stanąć czystym. Ale mówienie mi, że nie mogę mieć pomalowanych paznokci, bo woda, nie wejdzie pod lakier i dla Boga jest to brudne, tylko mnie śmieszy. Jak stanę przed Bogiem, to się wtedy przed nim będę tłumaczyć z tego lakieru.

Na moje pytanie dlaczego modląc się, wykonują określoną sekwencję ruchów, nie potrafili odpowiedzieć. Ja odwiedzając jeden z tureckich meczetów w Rotterdamie usłyszałam od imama wyjaśnienie, znaczenie  każdego gestu. Nie ukrywam, chciałam sprawdzić czy wiedzą, co robią. Powiedzieli, że to tradycja. Rozumiem, tylko, że słowo tradycja jest nośnikiem czegoś, wydaje mi się, że warto byłoby je znać. Może moja racjonalna natura się odzywa, bo moja wiara jest przede wszystkim oparta na dociekaniu i wyjaśnianiu wszystkiego, co tylko mnie trapi.

Indonezja to jeden kraj, ale wielokulturowy. Chyba nauczyli się żyć pokojowo obok siebie.W jednej klasie większość muzułmanów, ale są też chrześcijanie, buddyści i wyznawcy hinduizmu. Naprawdę czuję, że oni są dumni z tego, że tak wiele religii i kultur się u nich przenika.

Wracając do uczniów...:) ci, to dopiero potrafią zdenerwować, rozśmieszyć i rozczulić. To, że mam słabość do dzieci, to wie każdy, kto mnie zna. Ale te dzieci tutaj, to mnie rozkładają na łopatki. Szczere, bezpośrednie i to w jaki sposób reagują, kiedy pojawiam się po raz pierwszy w klasie. Piszczą z radości:D czy może być lepsza motywacja do pracy?:)






Dzieci chłoną wszystko co im pokazuje. Jak im się podoba, to okazują to bez skrępowania. A, że podoba im się wszystko, co ze sobą przynosi miss Oktawia, to cieszą się bez przerwy;)

Przyszłe położne
 Dzisiaj na zajęciach w szkole publicznej trafiłam na wyjątkowo nieśmiałych uczniów. To nie moje określenie, tylko ich nauczyciela. Ja użyłabym innego, leniwi.
Na osłodę jednak mam ICE. Tam uczniowie zawsze aktywni, przygotowani i ciekawscy. Oczywiście, nie jest idealnie, ale gdzie jest?:)





piątek, 14 lutego 2014

Obowiązki

Ostatni tydzień był naprawdę ciężki. Każdego dnia  wychodziłam z domu o 7, aby dotrzeć do szkół przed 8.30. Tutaj "blisko" oznacza godzinę jazdy na skuterze, ale jak mówiłam, że idę do galerii handlowej ok. 500 m od mojego mieszkania, to się dziwili, że chce mi się pieszo tak daleko:) dziwne rozumowanie...

Trochę nużące jest mówienie ciągle tego samego, zwłaszcza gdy klimatyzacja nie działa i ubranie przylega bardziej niż skóra. Pora deszczowa chyba ma się ku końcowi, bo coraz rzadziej pada i temperatura minimalna w ciągu dnia to 30 stopni (uwierzycie, że oni jeżdżą w kurtkach, tłumacząc, że im chłodno?:D). Jazda na skuterze w taką pogodę jest o wiele mniej przyjemniejsza:) przychodzi mi nawet myśl, żeby taki skuter sobie kupić..pomysł jednak kapryśny, z uwagi na nasze temperatury i opady...

Moje obowiązki wyglądają tutaj następująco: w klasach, w których jestem po raz pierwszy opowiadam o Polsce, a grupy stałe mają ze mną zajęcia tematyczne np. z dziećmi omawiamy układ słoneczny lub opisujemy krajobrazy, w zależności od ich wieku i nie ukrywam, że od moich preferencji:).

Wizyty w szkołach charakteryzują się jedną właściwością, a mianowicie moje pojawienie się jest sensacją, bo o ile w ICE normalnym zjawiskiem są nauczyciele z zagranicy, o tyle w szkołach publicznych jest to dość egzotyczne. Na początku krępowałam się, bo gapienie się i okrzyki w obcym języku można różnie odbierać, jednak znalazłam na to sposób:) wyobrażam sobie, że jestem kimś bardzo znanym, taką na przykład Angeliną Jolie:D od razu raźniej!



 Zdarza się, że klasy okazują się mało współpracujące lub głośne, mam jednak na to sposób. Może mało wykwintny, ale zgodnie z teorią behawioryzmu nagrody są najbardziej efektywnym wzmocnieniem. Mechanizm uciszania klasy lub jej pobudzenia do aktywności wygląda następująco: proszę jednego chłopaka lub dziewczynę o pomoc np. przy podłączeniu rzutnika. Po wykonanej czynności dziękuję i pytam, czy mogłabym sobie z tą osobą zrobić zdjęcie. Oczywiście wyrażają zgodę:) komentuje to niby pod nosem, że to cała przyjemność po mojej stronie mieć zdjęcie z kimś, tak pomocnym i życzliwym:D po minucie w sali cisza jak makiem zasiał lub las rąk w górze:) osiągnięte tanim chwytem, ale skutecznym. 

Nagroda
 Bardzo często dzieje się tak, że klasy okazują się urocze i kochane. Dla takich śpiewam hymn, bo często jestem o to proszona, lub robimy sobie sporo zdjęć. Miałam ostatnio grupę, która okazała się tak wyrozumiała...byłam wykończona, bo szósta klasa pod rząd, jedna przerwa 15 minutowa i upał nieprzeciętny.. Nawet do tablicy nie chciało mi się podejść, a oni wzięli krzesła siedli niedaleko biurka i, aby mnie rozruszać/ocucić. zaśpiewali mi dwie piosenki po angielsku... Naprawdę zrobiło mi się bardzo miło:)











 Z grupami maluchów nie ma najmniejszego problemu, owszem zdarzają się dzieci nadaktywne, ale rozczula mnie to:) dzieci są miłe i urocze same w sobie, na dodatek takie nieskrępowane i bezpośrednie.





Jednak najbardziej w pracy potrafią mnie zaskoczyć nauczyciele:) poczuciem humory (pytaniem czy ich uczniowie są dużo bardziej głupi (?)od naszych polskich), podejściem do życia czy po prostu zachowaniem (troska o to, żeby jedzenie nie było za pikantne, a sok z guawy, bo powiedziałam, że mi bardzo smakuje). Ostatnio dostałam od jednej z nauczycielek bluzkę w indonezyjski wzór, batik, która może nie jest do końca w moim guście, ale sam prezent bardzo mnie wzruszył i zaskoczył.


Poza pracą staram się spotykać ze znajomymi, których tutaj poznałam oraz zwiedzać. Mój planowany wyjazd w ten weekend do Yogyakarty nie dojdzie do skutku z powodu wybuchu wulkanu. Mam nadzieję, że zanim wyjadę uda mi się zobaczyć tutaj wszystkie miejsca, o których marzę. 
Czas płynie bardzo szybko, przecież połowa już za mną! Naprawdę trudno mi w to uwierzyć...

I taka refleksja na koniec...pokazując im zdjęcia naszego kraju i albumy uświadamiam sobie w jak pięknym kraju żyję i jak wiele miejsc jeszcze w Polsce nie widziałam. Włączając im film z polonezem w wykonaniu Zespołu Pieśni i Tańca im. Wandy Kaniorowej w Lublinie lub ten, z katowickiego Spodka, na którym Polacy śpiewając hymn przed meczem międzynarodowym w siatkówce "roznoszą" halę, czuję takie ukucie i wielką dumę...po prostu.

niedziela, 9 lutego 2014

Singapur

O tym mieście mówi się, że jest "Azją dla początkujących", że zanim człowiek uda się w głąb kontynentu i zmierzy się się z prawdziwą naturą tej części świata, to odwiedza Singapur, aby poczuć przedsmak. Nie wiem co mieli na myśli autorzy takiej opinii, ale ja na pewno się z nią nie zgadzam. Do tego miasta warto pojechać na końcu, bo wizyta w tym państwie wielkości naszej stolicy, powoduje, że nigdzie dalej nie chce się jechać. Na pewno są osoby, które powiedzą, że jest to miasto sztuczne, w całości zaprojektowane. Pewnie mają rację, ale dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia, bo to miasto ma duszę i to jest dla mnie najważniejsze. Trudno mi się poczuć gdziekolwiek tak dobrze jak u nas, w naszej kochanej Polsce, ale pierwszy raz towarzyszyło mi takie poczucie, że gdyby nie liczne zobowiązania m.in. praca magisterska czy praktyki :D to zostawiłabym wszystko i zamieszkała tam od razu!

Wycieczka do tego miasta miała być urozmaiceniem pobytu w Azji. Odłożyłam sobie pieniądze i zaplanowałam wszystkie wydatki i rezerwacje. Muszę też zaznaczyć, że kto mnie zna ten wie, że odłożenie dla mnie jakiejkolwiek kwoty to wyzwanie, bo mi pieniądze się rozchodzą. Ot, taka przypadłość:) będąc tutaj staram się naprawdę liczyć każdą rupię, bo pomimo, że jest całkiem niedrogo, to łoją mnie na każdym kroku! Popularne jest powiedzenie "bule price", co dla tutejszych oznacza, że cena dla mnie-obcej- jest zawsze zawyżona, co praktyce jest niczym innym jak kantowaniem mnie i robieniem ze mnie głupka.Przykład z ostatnich dni, dialog po angielsku:
Oktawia: Przepraszam, po ile ta bluzka?
Sprzedawczyni: Po 55 000 rupii.
Oktawia: Czyli 50 000 rupii i 5 000 rupii? "Nauczona" doświadczeniem zawsze staram się upewniać.
Sprzedawczyni: Tak, proszę pani. 55 000 rupii.
Daję 100 000 rupii, a dostaję 15 000 rupii reszty.
Oktawia: Przepraszam, tu jest za mało. 15 000 rupii. Pokazuje banknoty.
Sprzedawczyni: Yyyy... Rozgląda się i widać, że szuka wytłumaczenia. yyy, pomyliłam się. Kosztuje 75 000 rupii. I głupi uśmiech na twarzy. Sori. I odwraca się i idzie na zaplecze.
A ja stoję jak półgłówek, po raz kolejny zrobiona. Ich metody zaskakują mnie za każdym razem. Albo sądzą, że nie umiem liczyć, albo udają, że nagle doznali zaniku znajomości języka angielskiego.. co oni jeszcze wymyślą?

Wróćmy do Singapuru. To, czego nie wydrą ode mnie Indonezyjczycy, ja sama też potrafię nierozsądnie "zagospodarować" .Przez własną pomyłkę, zarezerwowałam bilet powrotny na miesiąc później niż przyjazd! Zmiana biletu wiązała się z ogromnymi pieniędzmi, ale nie mogłam odpuścić, bo tak czy inaczej, straciłabym wiele. Nic, przełknęłam ten wydatek. W dniu wylotu na lotnisku, zaskoczona zostałam jeszcze niejeden raz. Obowiązkowym ubezpieczeniem (w ogóle nie mogłam zrozumieć, że coś takiego jest narzucane przez linie lotnicze, a jeśli jest obligatoryjne, powinno mieścić się w cenie biletu) i podatkiem na rzecz rządu... Kolejne pieniądze, które będę musiała jeszcze raz zapłacić przy wyjeździe(!). Nie powiem, że nie byłam zdenerwowana, byłam wściekła. Ale ten kraj mnie jeszcze zaskoczył... otóż, okazało się, że moja wiza za którą zapłaciłam spore pieniądze, bo była na dłuższy okres czasu, po powrocie będzie nieważna. Wizja konieczność wydania na dwie następne, bo jedna na 30 dni nie obejmie mojego pobytu do marca (zbraknie mi 3 dni!), sprawiła, że ze łzami w oczach wsiadłam do samolotu na długo oczekiwaną wycieczkę...

Tak mnie na lotnisku przywitano:)

Jednak o tym wszystkim zapomniałam jak tylko wysiadałam z samolotu:D to miasto mnie pochłonęło... 
Nocleg miałam zarezerwowany w przyjemnym hostelu, przy uroczej Arab Stret, która przepełniona była sprzedawcami dywanów, haftowanymi ręcznie materiałami orientalnymi kawiarenkami i ostrym zapachem Bliskiego Wschodu...kadzidła, przypraw i perfumy. A pobliżu meczet, który pasował do tego miejsca jak ulał.


 Z aparatem w ręku wyruszyłam w miasto. Singapur jest bardzo synkretyczny, przeplatają się nim różne style, a pomysłowość rozplanowania zieleni przy takim ubiznesowieniu miasta zachwyca.




Moja podróż do Singapuru nie miała innego celu niż spacer i odpoczynek. Nie miałam żadnego ciśnienia, aby cokolwiek koniecznie zobaczyć. Chciałam odetchnąć od Dżakarty i Bekasi. Nie mam dość Indonezji, tylko trochę bywa przytłaczająca. I właśnie po spokój pojechałam do Singapuru. Trafiłam nawet na rzeźbę "The Thinker"..pomyślałam, że nie ja jedna:)


Oprócz miejskiej dżungli, mają i te prawdziwe, które sprawiają, że człowiek przenosi się np. na Madagaskar:) jak spacerowałam po tych parkach, to zastanawiałam się, jak jest możliwe, że jest sobota, a tu taki spokój. Spacerując trafiłam nie tylko na najstarszy kościół katolicki (ormiański), ale też na piękny ogród botaniczny. Drzewa były naprawdę niespotykane:) czułam się jak w dżungli, nawet (coś co przypominało nasze wiewiórki, ale w innym kolorze) skakały po drzewach zupełnie nie przejmując się mną:D












Wiewióra odwróciła moją uwagę..

  Przechadzając się ulicami trafiłam w końcu do jednego z najbardziej kiczowatych miejsc, a mianowicie Chinatown. Wyróżnia się kolorystyką, zapachami i gwarem. Odniosłam jednak wrażenie, że jest to naprawdę ciekawe miejsce. Trafiłam akurat na obchody jakiegoś święta hinduistycznego. Do środka świątyni wejść nie mogłam, ale trzeba przyznać, że już wejście jest imponujące:)









Tego dnia wieczór zakończyłam w miejscu, które uchodzi za obowiązek: Marina Bay. Znajduje się tam jeden z najbardziej imponujących budynków na świecie, w zasadzie to trzy oddzielne wieżowce, które łączy wspólny "statek" oraz słynna figura lwa, symbolu Singapuru.
Światła nocy pokazują jak wyjątkowe jest to miejsce, jak odradza się wieczorem: za dnia kwitnie biznes i turystyka, wieczorem ludzie odpoczywają i podziwiają.







Do hostelu dotarłam wykończona, ale bardzo zadowolona. Wiem, że jeszcze dużo chciałabym zobaczyć, następnym razem:) To miasto to jedno z niewielu miejsc, w którym poczułam się jak u siebie...

wtorek, 4 lutego 2014

Realia Indonezji

Często podczas spotkań z dziećmi i młodzieżą pada pytanie o to, co myślę na temat Indonezji. Uczciwie powiem, że na początku starałam się wyłuskiwać tylko to, co cenne i dobre. Z czasem już odważniej mówiłam, że wiele rzeczy nie tylko mnie dziwi, ale i nie znajduję w sobie pokładów zrozumienia niektórych aspektów ich rzeczywistości. Istnieje też ogromna część ich życia, która uwłacza każdemu ludzkiemu stworzeniu. Przyjazd tutaj uświadomił mi, że mało wiem o biedzie i co boleśniejsze, że niewiele mogę zrobić...

Wybrałam się raz późnym wieczorem do centrum handlowego. Wiedziałam, że będzie już mniej ludzi pomimo zgiełku i hałasu na ulicach. Idąc chodnikiem zamyślona, starałam się omijać liczne dziury. Niektóre przybierają takie rozmiary, że można byłoby schować w nich monitor od peceta z początków lat dziewięćdziesiątych i nie wystawałby ani centymetr. Patrząc w ziemię zobaczyłam, że jedna z "dziur"-przeszkód nie jest wklęsła, ale wypukła. Odruchowo podniosłam głowę i aż zatrzymałam się. To było dziecko. Małe, zwinięte w kłębek dziecko, które spało sobie na gołym chodniku, w krótkich spodenkach i koszulce, pomimo ogromnego hałasu na ulicy. Nikogo obok...tylko stojący kubeczek z kilkoma monetami. Nie wiedziałam co mam zrobić. Rozejrzałam się i zobaczyłam jakąś kobietę, która siedziała kilkadziesiąt metrów dalej z niemowlęciem na rękach. Przyglądała mi się. Zrozumiałam, że jest matką tego dzieciaczka... To było moje pierwsze zderzenie, bo nie można tego inaczej nazwać, z tym co jest tutaj na porządku dziennym. Później śpiące dzieci na ulicach widziałam wielokrotnie.



Z żalem stwierdzam, że takie ludzkie wegetowanie, jest wszechobecne. A co najokrutniejsze, do takich widoków człowiek się przyzwyczaja! Na początku trudno przejść obojętnie, z emocjami opowiada się o tym, co się widzi i człowiek denerwuje się każdym wzruszeniem ramion i westchnieniem słuchacza, które wyrażają oswojenie lub jakąkolwiek formę pogodzenia... teraz i ja zobojętniałam! Widzę te wszystkie dzieci, tych niepełnosprawnych ludzi i traktuję ich jak przechodniów... Nie mogę się z tym pogodzić... ja, która zawsze na widok bezdomnego wyciągałam ostatnią złotówkę, mijam tych ludzi i jedyne co czuję, to współczucie.

W trakcie obchodów Chińskiego Nowego Roku pod świątynia gromadzą się setki bezdomnych licząc na jakieś pieniądze. Jest dla nich nawet wyznaczony obszar, sektory. W głowie to się nie mieści...


Rozmawiałam na ten temat z wieloma ludźmi tutaj... bycie bezdomnym często traktowane jest jako profesja, ponoć niedaleko stolicy jest miejscowość, z której przyjeżdżają i zarabiają na żebrach, jej mieszkańcy. Trzeba jednak powiedzieć, że jest to tylko część tej społeczności. Drugie tyle to ludzie, którzy naprawdę nie mają za co żyć, a ich niski poziom edukacji nie pozawala na podjęcie jakiejkolwiek pracy... Tylko jak ich rozróżnić? Komu dać, a komu nie dać...



Wielokrotnie widziałam bezdomne rodziny... Jedna najbardziej utkwiła mi w pamięci. Kobieta i mężczyzna z dwójką małych dzieci, którzy mieszkają na wózku... Taka nasz taczka tylko dwa razy większa...cały dobytek na tych kółkach, mężczyzna z dzieckiem pcha, a kobieta karmi jedno z drugie piersią.. Nawet nie wiem co napisać...oni po prostu są...

Można rozpatrywać przyczyny ubóstwa tutejszych ludzi na wiele sposobów. A to niskie wyedukowanie, a to wysoki przyrost demograficzny, a to korupcja. Ta z kolei przyjmuje tu kuriozalne rozmiary... Pan policjant, pani w urzędzie, premier, poseł i prezydent. Wszyscy! Indonezja jest, bodaj na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o poziom skorumpowania. To nie napawa optymizmem. Uczciwością tutaj się nikt nie dorobił, mawiają... Ale i uczciwego to trudno spotkać..

Prawda jest jednak taka, że prawo, mało kto respektuje. Zaczyna się od dzieci, które papierki wrzucają do rzeki, przez dorosłych, którzy za nic mają czerwone światło i zakaz skrętu w lewo, po pana prezydenta, który za pieniądze od chińskiego konsorcjum buduje sobie wille w centrum Dżakarty...
 
Co tu dużo mówić, ci sami ludzie, którzy są dla mnie bardzo uprzejmi i pomocni, na moje pytanie o cenę bluzki, zawyżają cenę dwukrotnie. Tylko dlatego, że uważają, że się nie zorientuję i, że ode mnie mogą wziąć więcej, bo jestem  "bule"..czyli obca.

To jest oczywiście, ta mroczniejsza część tego, co tutaj widzę. Absolutnie jednak nie wpływa na moją opinie o pobycie w Indonezji. To była, jest i będzie przygoda mojego życia.